3 Obserwatorzy
3 Obserwuję
Callitus

Trochę zdrowego snobizmu

Nie lubię tracić czasu na marne książki. Staram się nadrobić klasykę literatury, zapewne stąd ten snobizm w tytule. Nie gardzę także literaturą faktu, od czasu do czasu lubię jednak odpocząć przy młodzieżowej literaturze, bądź ckliwym romansie.

Teraz czytam

Hrabia Monte Christo
Aleksander Dumas (ojciec)
Antologia 100/XX. Tom I
Michał Dymitr Krajewski, Maria Rodziewiczówna, Stanisław Mackiewicz, Maria Konopnicka, Stefan Żeromski, Jan Parandowski, Janusz Korczak, Melchior Wańkowicz, Władysław Stanisław Reymont, Antoni Sobański, Józef Mackiewicz, Ryszard Kapuściński, Antoni Słonimski, Maria Dą
Czesałam ciepłe króliki. Rozmowa z Alicją Gawlikowską-Świerczyńską
Dariusz Zaborek

Pięćdziesiąt twarzy Greya

Pięćdziesiąt twarzy Greya - E.L. James To czytadło jest uosobieniem zła wszelakiego w dzisiejszej literaturze. Okropny styl, ograniczony zasób słownictwa, postacie płytkie jak kałuże, lektura, która nie wymaga żadnych szarych komórek. Chłam, który się sprzedaje, który sprawił, że zalał nas ogrom podobnych tworów z nurtu 'porno dla mamusiek', który obnażył wszelkie słabości dzisiejszego rynku czytelniczego. Ciężko dziś oddzielić tę najlepiej zarabiającą w historii quasi-pisarkę, to, co wytworzyła jej niezbyt bujna wyobraźnia od szumu, który wokół tej książki się wytworzył. Dziś nie ocenia się tej książki tylko jako marnej (co oczywiste) treści, każdy patrzy na nią, jako na fenomen wydawniczy. To właśnie on sprawił, że dziś także na ludzi czytających książki patrzy się nieco inaczej. Bo czym różni się czytanie '50 twarzy Greya' od oglądania choćby tak często wyśmiewanych 'Trudnych spraw'? (Podpowiem: prawdopodobnie tym, że twórcy tego drugiego zdają sobie sprawę z tego, jaką chałturę robią. Nie powiedziałabym tego o pani James). Pokazał, jak bardzo złe są gusta tych, którzy są główną siłą rynku czytelniczego i niestety, nie jest optymistyczną prognozą na przyszłość. Żółć wylana, jedna gwiazdka jak najbardziej zasłużona

Gwiazd naszych wina

Gwiazd naszych wina - John Green, Magda Białoń-Chalecka "Czasem czytasz książkę i wypełnia cię ona tą dziwną gorliwością i nabierasz pewności, że tego świata, który właśnie roztrzaskał się na kawałki, nigdy nie pozbierasz już w jedną całość, chyba że do czasu, gdy każdy żyjący człowiek tę książkę przeczyta." Hazel i Gus to para nastolatków. Oczywiście, nie taka zwyczajna - każdy z nich doświadczył w swoim życiu więcej cierpienia, niż niejeden dorosły człowiek. Każde z nich ma pewne doświadczenia związane z rakiem, Gus stracił z tego powodu nogę, a nieodłączną towarzyszką Hazel jest butla z tlenem. Spotykają się - dosłownie! - w sercu Jezusa, w grupie wsparcia dla tych, dla których każdy kolejny dzień jest błogosławieństwem, bo udało im się przedłużyć, jak twierdzi Hazel, marny żywot, wypełniony chemioterapią i obawą o to, że choroba powróci. "Bo jesteś piękna. A ja lubię patrzeć na pięknych ludzi i już jakiś czas temu zdecydowałem, że nie będę odmawiać sobie tych najprostszych przyjemności związanych z egzystencją." Ta książka jest emocjonalnym szantażem. John Green idealnie gra na emocjach czytelnika. Programuje go, wie z góry, w którym momencie będzie się on śmiał, w którym płakał, a w którym będzie robił obie te rzeczy. Czy przeszkadza mi to? Nie. Bo Green steruje nami w mądry sposób i z chęcią mu się poddałam. Poruszył każdą cząstkę mnie, każda część mojego ciała śmiała się, płakała bądź robiła obie te rzeczy naraz. Tego wymagam od literatury - aby nie był to tylko zlepek stron. Aby poruszył najgłębsze pokłady mojego człowieczeństwa. W błędzie są ci, którzy uważają, że aby ta książka przypadła komuś do gustu, trzeba być nastolatkiem, który przeciw wszystkiemu się buntuje i który wszystkiego nienawidzi. Jest wręcz przeciwnie - żeby prawdziwie zrozumieć i pokochać tę książkę, nie można być ludzkim humanoidem. "To nie Ty decydujesz o tym, że zostaniesz zraniony... Masz jednak coś do powiedzenia w wyborze tego, kto Cię będzie ranił. Jestem zadowolony z moich wyborów" Ja też, Johnie Green Ja też.

Jeśli nie dyskutuje się o gustach - to w takim razie o czym, do cholery, się dyskutuje? #najbardziejirytująceargumentyever

Trial, trial, may have some errors

To to jest tak jak tumblr, tyle że dla książek? Czyżbym była w raju? Uszczypnijcie mnie. Powiedzcie mi jeszcze, że można reblogować obrazki, wtedy będzie idealnie

KAT. Biografia Huberta Wagnera

KAT. Biografia Huberta Wagnera - Krzysztof Mecner, Grzegorz Wagner Wydaje się, że to książka dla dość zamkniętego kręgu odbiorców, którzy interesują się siatkówką i coś o historii tej dyscypliny wiedzą - nie przeczę, że tak jest. "Kat" jest jednak czymś więcej, niż tylko opowiastką o sukcesach, dość odległych, polskiej reprezentacji. To opowieść o legendzie, która pogrążyła się za życia (to znaczy, w końcu tym powinna być biografia). Opowieść o człowieku, który swoje największe sukces osiągnął niesamowicie szybko - mając niewiele ponad 30 lat. Był bezczelny. Był bezkompromisowy. Był butny. Ale miał ku temu wszelkie podstawy, bo był bożyszczem tłumów. Oczywiście tak barwna osobowość, wyszczekana, z niewyparzonym językiem, nie mogła obyć się bez nieprzyjaźnie nastawionych do niego ludzi, nie tylko w środowisku dziennikarskim. Nie dogadywał się z niektórymi zawodnikami. Wyrzucał ich ze składu. To była jego wizja, za którą ponosił pełną odpowiedzialność. Wszystko musiało być podporządkowane reprezentacji, jej przyszłym sukcesom. Nie było taryf ulgowych. Nie było klepania po plecach. Była drużyna. Jego drużyna. Gdy zobaczyłam nazwisko Grzegorza Wagnera na okładce, nie wiedziałam, czego spodziewać się po tej książce. Czy będzie ona próbą wybielenia bohatera? Czy będzie próbą gorzkiego rozliczenia się z ojcem, w którego cieniu musiał żyć przez większość swojego życia, który opuścił jego matkę, gdy ten był dzieckiiem? Biografia ta jest jednak gorzkim obrazem życia. Mimo całej swojej wielkości, momentami megalomanii, Wagner był, niestety, tylko człowiekiem, na którym ciążyła niezwykła presja (którą momentami sam zarzucał sobie na barki) - z którą radził sobie dopóki dopóty wszystko szło dobrze. Potem zaczęły się ucieczki w alkohol, konflikty w małżeństwie i rozstania, początki brązowienia legendy. Czy jednak można całe życie się z nią mierzyć, gdy zaczęło się ją tworzyć w tak młodym wieku? Czy Wagner w pewnym momencie nie padł po prostu ofiarą własnego sukcesu? Czy jednak nie był tym cudotwórcą, za którego był uważany? Przecież w pewnym momencie jego kariera trenerska stała się pasmem ciągłych, boleśnie punktowanych przez nieprzychylnych dziennikarzy, porażek, z których po latach wyciągał wnioski. Był zdolny do samokrytycyzmu. Umiał uczyć się na błędach innych oraz swoich. Ciężko powiedzieć, w którym momencie coś nie wyszło. Przecież zszedł ze sceny niepokonany. Trudno jest ocenić postać Wagnera. Ale w życiu przecież nic nie jest czarno-białe, a taki szczególnie nie był jego charakter.

Noc w Lizbonie

Noc w Lizbonie - Erich Maria Remarque Proza Remarque to nie tylko pacyfistyczny krzyk w stronę upadłego XX wieku. To niesamowita umiejętność prowadzenia narracji, wywoływania skrajnych emocji, niesamowite portrety psychologiczne bohaterów - którzy dalecy są od bycia podziwianymi postaciami tamtych czasów. To ludzie momentami zepchnięci do najniższych instynktów, jednostki ułomne, chcący tylko przetrwania (vide postać uciekiniera), a nie życia samego w sobie, polegające tylko na samych sobie, ale jednocześnie szukający ucieczki w ramiona ukochanej osoby, która choćby na moment może dać oparcie. Czy jednak może dziwić to w czasach, w których nikt z życiem się nie liczył? Ostatnimi czasy w moich rękach często są powieści z pogranicza sci-fi oraz dystopii. Jednak nie wizja świata bez książek jest przerażająca. To koszmar pierwszej połowy XX wieku jest najlepszym, a jednocześnie najgorszym świadectwem upadku ludzkości. W Remarque może nieco drażnić monotematyczność - jak jednak uwolnić się od niej, gdy doświadczyło się dwóch wojen, gdy na własne oczy widziało się umierających przyjaciół i bezsens śmierci? Jak w tym momencie można stworzyć tak wspaniałą, tak poruszającą i porywającą historię miłosną, jaką była miłość Heleny i Schwarza? Remarque to wielki pisarz był. (Chaos recenzji spowodowany jest zbyt krótkim czasem między skończeniem lektury, a rozpoczęciem wklepywania literek na klawiaturze.)

Władca much

Władca much - William Golding Trudno mierzyć się z klasyką. Trudno ją krytykować, bo przecież tak ważną powieścią obwołali ją ludzie, którzy na temat literatury mają niewątpliwie większą wiedzę ode mnie. Jeszcze trudniej jest pisać peany i pieśni pochwalne na jej temat, w jakiś sposób dodać do niej analizę, bo pewnie ci krytycy zdążyli już napisać ogrom prac doktorskich, biorąc pod lupę każdy najmniejszy detal. Cieszy jednak ogromnie, gdy powieść, wobec której mamy dość duże oczekiwania, spełnia je nawet z nawiązką. Bo „Władca much” to powieść, choć o stosunkowo niewielkich rozmiarach, zdecydowanie wielka. Gdzieś w tle konfliktu nuklearnego, na niewielkiej wysepce rozbija się samolot. Z katastrofy uchodzą życiem tylko dzieci i nastolatkowie. Wydaje się, że sytuacja ta jest dla nich spełnieniem marzeń – bez szkolnego rygoru nad głową, narzekających rodziców, mogą robić to, co żywnie im się podoba, a co dla nich oznacza całodobową zabawę. Golding jednak ukazuje stopniową degrengoladę dzieci odciętych od wpływów cywilizacji. Choć początkowo widać jej wpływ – szybko formuje się władza, pojawia się muszla, która daje wszystkim jednakowe prawo głosu, to jednak z każdym dniem on maleje – a rządy Ralpha dalekie są od idealnych, podobnie jak niepozbawiona wad jest demokracja (szczególnie gdy lider nie jest osobą przekonaną do swoich racji, momentami niezdolną do logicznej argumentacji, choć w gruncie rzeczy są one słuszne). Ralph łatwo daje się zahukać i choć ma wokół siebie ludzi mądrych i roztropnych (jak Prosiaczek i Simon, których wygląd zewnętrzny nie stawia w pozycji naturalnych przywódców), do głosu dochodzi siła, barbarzyństwo, żądza władzy i zraniona duma, która jest osią konfliktu w książce. Merridew do władzy nie dochodzi swoim rozumem, ale szantażem i brutalnością, którą zdobywa kolejnych popleczników. Odwołuje się do pierwotnych instynktów dzieci, którzy dzięki uczcie, zdobyciu pożywienia przechodzą na „ciemną stronę mocy”. Wnioski, do których dochodzi autor, nie są pozytywne. Jedynym, co trzyma nas w ryzach, jest cywilizacja. Tylko dzięki temu, że żyjemy wśród ludzi, obowiązują nas normy prawne, zachowujemy się jak, nomen omen, ludzie. Pozbawieni jednak cywilizacyjnych bodźców, zaczyna dominować w nas ta ciemniejsza strona, zwierzęce instynkty, brak ładu, porządku, chęć mordu. Człowiek wyjęty ze świata, staje się niczym innym, tylko swoją karykaturą, od której tak bardzo chce się odciąć. W warunkach pierwotnych, podobnie pierwotnym tworem się stajemy. Golding także bardzo mocno podkreśla w jakiś sposób stadną naturę ludzką, która podporządkowuje się silniejszemu, głośniejszemu. Tłum jest pozbawiony rozumu, szuka, złudnego czasem, poczucia bezpieczeństwa, ochrony, stabilności. Tłum wybrał totalitaryzm nad demokracją. Tłum jest głupi. Coś, co szokuje w tej lekturze chyba jeszcze bardziej i co jeszcze dobitniej pokazuje przesłanie książki – bohaterami są dzieci. Te dzieci, do których tak lgnął Werter czy inni romantyczni bohaterowie, ponieważ były one nieskażone tą okropną cywilizacją, która odbierała im niewinność, dziecięcą naiwność i czyste postrzeganie świata. Tutaj jednak to dzieci staczają się moralnie coraz niżej. Jak można obronić tezy o ludzkiej dobroci, której ucieleśnieniem był w literaturze wiek nastoletni i dziecięcy, w świetle dokonywanych względem drugiego człowieka przewinień i mordów? Niemniej ważny jest także czas, w którym rozgrywa się powieść. Nie jest on bliżej określony, wiemy tylko, że gdzieś w tle wybucha bomba atomowa. Broń, która za jednym zamachem zabija miliony istnień. Której użycie wydaje się być uzasadnione. W jaki sposób mamy obronić się przed upadkiem jako „istota wyższa”, gdy ludobójstwo stoi na porządku dziennym, a wybuch kolejnej bomby atomowej nie wydaje się robić na dzieciach najmniejszego wrażenia? Rzadko spotyka się książkę tak poruszającą, zmuszającą do myślenia i niejednoznaczną. Golding w swoich opisach jest dobitny, przemiany kolejnych bohaterów przerażają, a kolejne okrucieństwa coraz bardziej wyrafinowane w swojej formie. Nie nazwałabym tej powieści pacyfistyczną, bo nie na tym moim zdaniem skupia się autor, jednak, nieco podobnie do McQueena, nie zatrzymuje pióra (w przypadku McQueena nie odwraca kamery) dobitnie ukazując nam ludzkie wady i słabości. Podsumowując, choć mogłabym ciągnąć tę amatorszczyznę jeszcze trochę, książka genialna, zasługująca na swoje miejsce w kanonie literatury.

Dziennik

Dziennik - Anne Frank Jak ocenić zapiski człowieka, który od przeszło siedemdziesięciu lat nie żyje? Dziennik Anne to nie jest coś, co mieści się w dziesięciogwiazdkowej skali ocen lubimyczytac - to zmiażdżone marzenia trzynastolatki, która zginęła przez kaprys jednego człowieka i ślepe miliony, które podążyły za nim. To zwykła, bardzo inteligentna, jednak cały czas, mimo jej odmiennego na ten temat zdania, dziecinna dziewczyna, przechodząca okres buntu, dojrzewająca, snująca plany na przyszłość, z nadziejami na wielką karierę - bo przecież po tym, po drugiej wojnie, po tak długim czasie w ukryciu, musi czekać na nią jakieś życie, spełnienie marzeń, zadośćuczynienie za to, co właśnie teraz przeżywa? Ogromnie smutna lektura.

Emma

Emma - Jane Austen Chyba nikt, jak Jane Austen, nie potrafi wyśmiać współczesnego sobie elitarnego społeczeństwa, wygarnąć mu wszystkie przywary, jednocześnie robiąc to z taką dawką humoru, gracji i swady, stworzyć tak charakterystyczne postacie, z których nie sposób polubić żadnej. Pewien mądry człowiek (jest nim John Green) powiedział kiedyś: „Nie musisz polubić postaci, aby docenić książkę.” – słowa te , wypowiedziane w odniesieniu do Wielkiego Gatsby’ego, można także zaaplikować tutaj. Bo ciężko jest nie docenić świata przedstawionego Austen, opisów, lekkości jej języka, właściwej sobie ironii i przymrużenia oka, z jakim kreuje kolejne typy ludzkich osobowości. Nie sprawiło to jednak, abym tę książkę pokochała, a lektura jej była najwyższą przyjemnością. Zacznijmy więc od tytułowej bohaterki, Emmy, najbardziej irytującej protagonistki, jaką ktokolwiek, kiedykolwiek miał czelność powołać do życia na kartach powieści. Panienka Woodhouse to ogromnie bezczelne, zarozumiałe i pyszałkowate dziewczę, mająca o sobie niesamowicie wręcz wysokie mniemanie. Z niepojętej dla mnie litości pod swoje skrzydła bierze Harriet Smith, prostolinijną dziewczynę z niższych sfer, którą ma zamiar wprowadzić na salony, nieco ogładzić i dobrze wydać za mąż. Ponieważ, drogi czytelniku, panienka Woodhouse uważa, że ona nie bawi się w takie konwenanse jak małżeństwo, jest ona ponad to, gdyż obowiązkiem jej jest opieka nad ojcem. Nie przeszkadza to jednak zabawie w, niezbyt udaną, swatkę. Przechodząc do rzeczy i nie owijając w bawełnę, to ogromna plotkara, zarozumiałe babsko, które ma siebie za ogromnie inteligentną, choć jedyne, czym zajmuje się w życiu, to spacery, odwiedziny u podobnie denerwujących sąsiadek, swaty i rozmyślanie o tym, jak niesamowicie wysoka jest jej pozycja w towarzystwie i nie może jej zgorszyć zadawaniem się z niższymi sferami, ewentualnie o kolejnych mężczyznach pojawiających się w życiu jej i Harriet. Co tu dużo mówić, to dziewczę płytkie jak kałuża, bez ani jednej głębszej myśli ujawnionej na prawie sześciuset stronach powieści, zmanierowane, samolubne, zarozumiałe, do tego w ogóle nie liczy się uczuciami innych, tych niższych wobec niej, nie licząc się w ogóle ze słowami. Co kilka kartek zapewniani jesteśmy, i to z wielu stron, o niesamowitym intelekcie i intuicji Emmy – a nic nie mierzi mnie bardziej, niż męczące, powtarzające się tego typu zapewnienia, które w ogóle nie mają pokrycia z tym, co dzieje się w książce i o czym świadczą jej kolejne zachowania, decyzje i słowa. Kolejną osobą na temat której mogłabym napisać podobną tyradę, jest Frank Churchill. To osoba bezwzględnie manipulująca otaczającymi go ludźmi, bez patrzenia na nikogo podejmuje kolejne decyzje, nie przejmuje się konsekwencjami, a jednocześnie w niektórych aspektach jest tak ogromnie dziecinny i niezdecydowany, jest samolubny, zapatrzony w siebie. Jego epistolarny talent, którym wszyscy się tak zachwycają, jest zwykłym mydleniem oczu, podobnie jak ma się sprawa z Emmą, podziw otaczający go zewsząd, jest zdecydowanie na wyrost. Co tu dużo mówić, ta dwójka moim zdaniem idealnie do siebie pasuje, podobnie antypatyczne, irytujące charaktery. Ponadto, ich końcowa przemiana, patrząc na akcję całej powieści, wydaje mi się być równie krótkotrwała. Emma wróci do zajmowania się życiem każdego wokół, tylko nie swoim, będzie cały czas tak samo pyszałkowata, a Frank znów swoją lekkomyślnością, brakiem pomyślunku przed podjęciem decyzji, będzie ranił Jane Fairfax. To właśnie pod tym względem mam ogromny problem z tymi postaciami, z tym syndromem „ kociego spadania na cztery łapy”. Zarówno Frank, jak i Emma dostali to, na co zdecydowanie nie zasłużyli. Nie wierzę, aby dwadzieścia lat pewnego sposobu życia dało się wymazać jedną decyzją – „od teraz się zmienię” – to nieco zbyt idealistyczne podejście. Jedyną postacią, na którą patrzy się łaskawszym okiem, jest pan Knightley, dobry biznesmen, jeszcze lepszy człowiek, bez uprzedzeń pod względem klasowym, obdarzony dobrym sercem, rozumem i rozwagą. Kolejnym elementem wartym omówienia jest społeczeństwo Hartfield. Począwszy od pastora, kończąc na pani Bates, wszyscy chcą wejść każdemu do łóżka. Wiejska śmietanka towarzyska to zamknięty krąg wiecznie plotkujących kwok, bez żadnego hobby, których kurtuazja momentami przyprawia wręcz o wymioty, dla których jedynym celem w życiu jest zamążpójscie. I tak, rozumiem, że tak wyglądało życie dwieście lat temu. Nie zmienia to faktu, że ogromnie wdzięczna jestem za sufrażystki palące biustonosze, które sprawiły, że mogę mieć inne cele w życiu, niż szybkie i dobre pójście za mąż. Wdzięczna jestem za to, że czasem brakuje mi poloru, ogłady, ale o mojej wartości nie decyduje posag, który mogę dostarczyć ewentualnemu, przyszłemu małżonkowi. Cieszę się, że w ciągu dnia mogę zająć się mnogością innych spraw, a centrum mojego życia nie będzie życie innych. Tak wyśmiewane przez Austen obłudne społeczeństwo, pełne sztucznych uśmiechów, egzaltacji i wyszukanych manier, nie jest tym, w którym bym się odnalazła. I mimo ogromnych braków XXI wieku, jest mi tu całkiem dobrze.

Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął

Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął - Jonas Jonasson Allan Karlsson jest przeciwieństwem wszystkiego, co można by pomyśleć o stulatku. Bez sztucznego biodra, sztucznych zębów, czy respiratora, który podtrzymywałby jego życie. To człowiek, który spokojnie wiedzie emerytalne życie na szwedzkiej prowincji, mieszkając w domu starców, gdzie ma wszystko, czego mu trzeba – jedzenie oraz wódkę. Albo tak nam się tylko zdaje. Bo w dniu swoich setnych urodzin Allan stwierdza, że ma dość spokojnego życia i postanawia wyrwać się ze szponów okropnej pielęgniarki, pisanych zasad i rygoru życia od posiłku do posiłku. Dlatego, nie rozważając tej decyzji, spontanicznie, postanawia wyskoczyć przez okno i zniknąć. Akcja powieści jest podobnie absurdalna, jak jej tytuł. Z jednej strony kontynuujemy podróż ze stulatkiem zaraz po tym, jak postanawia zniknąć i razem z osobami, które spotyka po drodze, wplątuje się w ogrom kuriozalnych sytuacji. Z drugiej natomiast poznajemy ekscytujące sto lat z życia Allana, które wręcz obfituje w tego typu zdarzenia. Poznaje najważniejsze osobistości przed i powojennego świata, jednak z jego brak wykształcenia, dobrych manier, ogłady i podstawowej wiedzy o układzie sił na świecie wynika ogrom niezręcznych sytuacji, absurdalnych dialogów (z czego moim osobistym faworytem jest ten ze Stalinem: „-Myślałem nad jedną rzeczą - powiedział Allan./-Jaką? - spytał Stalin ze złością./-Że może wziąłbyś i zgolił te wąsy?”), jest świadkiem wielu przełomów, które zmieniały bieg zdarzeń, mimo to na słowo „polityka” reaguje wręcz alergicznie. Przemierzył prawie wszystkie kontynenty, nauczył się ogromnej ilości języków, nawiązał wiele przyjaźni. Allan jest chyba przeciwieństwem wszystkiego, co prezentuje sobą ten dzisiejsza, tak przecież cywilizowana rzeczywistość. Daje się porwać chwili, doświadcza ogromu rzeczy, o których nam nawet się nie marzy, podróżuje tam, gdzie my odkładamy latami, aby takie miejsca odwiedzić. Zachowuje momentami wręcz dziecięcą ciekawość świata, której my tak szybko się pozbawiamy w dążeniu do wyższego wykształcenia, dobrej pracy i posiadaniu własnego kąta. Czasem zdarzy mu się wylać zbyt dużo za kołnierz, z tego powodu także pewne myśli wypływają z jego ust zbyt swobodnie. Ma dar wplątywania się w kłopoty, wychodzenia z nich obronną ręką, ale opowieść o jego młodości porywa, wciąga i sprawia, że nie da się od niej oderwać. Ponieważ tej właśnie rzeczy nie można Jonassowi odmówić – mimo tego, że widać, jak wyraźnie wzoruje się na Forreście Gumpie i jego powieść to odgrzewany kotlet, to drwienie z postaci historycznych, koloryzowanie pewnych wydarzeń, podróż przez dwudziesty wiek wychodzi mu znakomicie. Robi to z ogromną dozą humoru, autoironii, nie próbuje być tym, czym nie jest. Przygody całej szajki przestępców śledzi się z zapartym tchem, kolejne kartki przewracają się wręcz same. Doskonała rozrywka, z ogromną dozą humoru i bezpretensjonalności. Idealna lektura na początek lata

19 razy Katherine

19 razy Katherine - John Green John Green ostatnimi czasy znajduje się u szczytu popularności. Niedawno premierę miał film oparty na jego najbardziej popularnej książce, zostały wykupione prawa do ekranizacji dwóch kolejnych. Wydaje się jednak, że na przestrzeni tych kilku lat, nie zmieniło się jedno – jego rozumienie nastolatków, brak przesadnego moralizatorstwa, jednak niezmienna chęć wciśnięcia kilku banałów i złotych myśli. Ponieważ jest to już czwarta książka tego autora, z którą mam okazję się zapoznać, jestem w stanie powiedzieć nieco więcej o jego stylu. Choć uważam Greena za ogromnie ciekawego, oczytanego i inteligentnego człowieka (wynika to z mojej nikłej aktywności z środowisku nerdfighterii), to mam wrażenie, że cały czas pisze jedną książkę. Dość smutne jest to, że człowiek, który na przestrzeni kilku lat wydał kilka książek, w żadnej z nich zdaje się nie rozwijać swojego stylu, nie wychodzi poza pewne ramy, nie porusza innych tematów. Oczywiście, w jakiś sposób jest to związane z typem literatury, którą uprawia (a zdecydowanie jego podejście do młodocianego czytelnika, danie mu pole do popisu interpretacyjnego, uważanie go za rozumną istotę, jest na rynku pewnym novum), w końcu każdy nastolatek musi zmierzyć się z tym przerażającym zadaniem odkrycia własnej drogi, określenia siebie, swojej przyszłości, jednak wykorzystanie po raz kolejny motywu podróży, drogi (choć w każdej kolejnej książce odległości te są coraz to bardziej imponujące) nie nęcą już tak bardzo. Podobnie sprawa ma się z głównym bohaterem. Colin to nieco zdziwaczały nastolatek, który uwielbia anagramy, jest cudownym dzieckiem, które twierdzi, że nie ma w sobie jednak tego pierwiastka genialności i przeraża go fakt, że z każdym dniem jego wspaniały umysł daje mu coraz mniejszą przewagę nad rówieśnikami. Uwielbia matematykę oraz dziewczęta o imieniu Katherine. Jego, niezbyt lubianym, jednak konsumującym sporą ilość czasu, zajęciem jest bycie przez owe Katarzyny porzucanym. Jego dotychczasowe znajomości były przelotne, jednak ostatni, dość poważny, bo trwający rok, związek zostawił zdecydowaną wyrwę w sercu, którą mogło uratować tylko wyruszenie w podróż z najlepszym przyjacielem. Co tu dużo mówić, Colina jest dość ciężko polubić. To irytujący chłopak, który pozjadał wszystkie rozumy, mający głowę pełną, wbrew pozorom, naprawdę ciekawych faktów, jednak wypowiadający je w całkowicie nieodpowiednich chwilach, ze sporymi brakami w poczuciu humoru, które nadrabia w dziedzinie matematyki. To typowy Greenowski bohater, inteligentny, oczytany, z niewielkim, lecz oddanym, gronem przyjaciół. Mimo przywar, w gruncie rzeczy to jednak chłopak o dobrym sercu jest. Podobnie sprawa ma się z jego kompanami, którzy nadrabiają za niego poczuciem humoru, umiejętnością wyczucia sarkazmu oraz użycia ironii. Podoba mi się jednak inna kwestia poruszana przez Greena, i uwaga, ponieważ tutaj może nadejść część nieco psująca zabawę, innymi słowy MOŻLIWE SPOJLERY, DLATEGO UCIEKAĆ KTO MOŻE, a mianowicie, jest nią szufladkowanie. Warto zwrócić uwagę na to, jak Colin charakteryzuje samego siebie – jako cudowne dziecko (choć nim od dawna już nie jest) oraz tego, od bycia porzucanym przez Katarzyny, oraz przede wszystkim to, jak bardzo te cechy determinują jego życie. Colin od siódmego roku życia czyta te czterysta stron dziennie (oczywiście jak najbardziej pochwalam akurat ten reżim narzuconemu samemu sobie, bo zdecydowanie nie byłoby nim niejedzenie słodyczy), ma plany na dalsze życie, oczywiście związane z jego umysłem, jednym z jego większym marzeń jest dostanie Nobla, związuje się tylko z Katarzynami. Sposób, w jaki próbuje zrozumieć i poukładać sobie swój świat, poprzez zakwalifikowanie siebie do jakiejś konkretnej kategorii i postępowanie według pewnego kodu i wzoru zachowań, narzucenie sobie ram, według których powinien postępować, jest czymś ogromnie nastoletnim. Próba poukładania sobie świata, który w pewnym momencie zwala się na głowę, bo przecież cały czas jesteśmy ukochanym dzieckiem, ale jednocześnie wymaga się od nas podjęcia decyzji, które w jakiś sposób ukształtują nasze całe życie, jest momentami wręcz nie do ogarnięcia i tylko próba takiego uproszczenia, schematyzacji, szufladek może pomóc. Wspaniałe jest też to, w jaki sposób Colin dorasta i z tych szuflad wychodzi. Oczywiście, cały czas gdzieś w duchu będąc tym nieco irytującym dzieckiem, ale jednak z nieco lepszym rozumieniem otaczającego go świata. To wszystko nie zmienia tego dość smutnego faktu, że czytając po raz czwarty taką samą książkę, nie sposób zachwycić się nią podobnie, jak przy pierwszej lekturze. Stąd ta dość niska ocena

Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian

Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian - Ziemowit Szczerek Ziemowit Szczerek podbił polski rynek książkowy swoim fascynującym reportażem o Ukrainie. Został obsypany nagrodami, ogromna rzesza krytyków chwaliła jego styl, ogólnie rzecz biorąc – fenomen. Jako literacki snob, nie mogłam oprzeć się kupnie tej książki, tym bardziej że zakupiłam ją z jeszcze bardziej snobistyczną Antologią XX/100 Szczygła. Narrator tego reportażu (Łukasz Ponczyński), momentami tak absurdalnego, że człowiek ma nadzieję, że to fikcja, to mieszkaniec Krakowa, który pisuje reportaże dla internetowego portalu. Nie ukrywa, że lubi robić ze swoich czytelników debili i zdecydowanie wyolbrzymia wydarzenia, postaci i zachowania, które tam zobaczył. Nie ukrywa, że część z nich także zmyśla – jednak kontrowersja to prosty przepis na klikalność, odsłony stron, a tym samym przyciągnięcie reklamodawców i łatwy zysk. Nikt tutaj nie wymaga dziennikarskiej rzetelności, co więcej, nawet jej nie chce. Wystarcza lekkie pióro, ogromna doza wyobraźni (jednak w granicach rozsądku) i mamy łatwy przepis na sukces w czasach social media. Jednak to nie krytyka współczesnych domorosłych pismaków (bądź krytyków literackich) jest głównym punktem reportażu Szczerka. Jest nim natomiast Ukraina (czyżby?). Ukraina niezrozumiała, wahająca się między zachodem, a wschodem, pełna kompleksów, ulegająca wpływom, nieznająca swojej tożsamości, bez kulturalnej tradycji, pogardzana przez innych, pełna sprzeczności. Chwila, czy my na pewno cały czas mówimy o Ukrainie? Przyjdzie Mordor i nas zje wcale nie jest opowieścią o Ukraińcach, którzy żyją w cyrku. Kombinują w świecie przeżartym korupcją, polują na naiwnych, którym mogą udostępnić kwatery za zdecydowanie zbyt wysokie, jak na niskie standardy, kwoty. Chleją wódkę, przeklinają, zastanawiają się nad sensem życia, jednak większość ich monologów, w których co drugie słowo jest przecinkiem, ma ogrom racji, co, banalnie rzecz ujmując, świadczy o ich mądrości. Kontrast tej właśnie wschodniej mądrości widać idealnie na przykładzie polskich towarzyszy podróży narratora – Kusaja czy choćby dwóch studentek polonistyki, które zachwycają się Schulzem. Ich sposób myślenia, czy samej podróży, jest ogromnie płytki. Ponieważ dla mnie, ta powieść nie skupia się na Ukrainie, nie opisuje jej dobytku kulturowego, gdy Łukasz przemierza przez kolejne miasta, wsie, poznając folklor tego kraju. Pokazuje on raczej pewne procesy myślowe i podobieństwa między Ukrainą i Polską. To podróż w głębię polskości, która także boryka się z brakiem tożsamości. Chce należeć do lepszego świata, ale ta zachodnia część Europy odrzuca nasze awanse, oskarżając nas o barbarzyństwo, brak kultury. Jednak jednocześnie jesteśmy już odrzucani także przez ten wschodni, do którego pierwotnie należeliśmy, ale w jakiś sposób odtrąciliśmy w pogoni za czymś lepszym. Obie te strony nie dopuszczają nas do siebie, sprawiając, że jako naród tkwimy pomiędzy. Wydaje nam się, że jesteśmy lepsi od wschodu, podczas gdy wiemy, że zachodni świat patrzy na nas z góry. To nie są wnioski, do których dochodzi się, rozmyślając nad właśnie skończoną lekturą. Szczerek to wszystko bardzo dosadnie podaje nam na tacy, wykłada kawę na ławę, obnaża wszystkie przywary. Dokonuje tego poprzez niezbyt poetycki, prosty, niekiedy nawet prostacki język, który bardzo łatwo dociera do odbiorcy, czasem szokuje, czasem zniesmacza, jednak na pewno podkreśla to, co autor, przynajmniej moim zdaniem, chciał przekazać. Że jest mu wstyd. Tak bardzo, kurwa, wstyd.

Sto lat samotności

Sto lat samotności - Gabriel García Márquez Nie jest to moje pierwsze spotkanie z prozą Marqueza, kilka lat temu zachwyciła mnie lektura Miłości w czasach zarazy, niedawno także podobne wrażenie wywarła na mnie Kronika zapowiedzianej śmierci. Przyszedł czas, aby zmierzyć się z jego opus magnum. I, niestety, było to zderzenie bardzo bolesne, trudne i mało satysfakcjonujące. Ród Buendiów skazał się na wygnanie. Po zabiciu Prudencia Aguilara nestor rodu Buendia, którego prześladuje zjawa zmarłego, decyduje się wyruszyć w poszukiwanie lądu, na którym może osiąść jego rodzina. Po latach wyczerpującej wędrówki znajdują upragnioną ziemię, na której budują dom i zakładają wioskę Macondo. Od tego czasu opowieść snuta przez Marqueza przedstawia nam kolejne pokolenia Jose Arcadiów i Aurelianów, których trudno odróżnić od siebie. Portrety psychologiczne kolejnych bohaterów są bardzo płytkie, nie można jednak oczekiwać, by było inaczej, gdy na zaledwie czterystu stronnicach zawarta jest opowieść o siedmiu pokoleniach. Fatum krążące nad rodem Buendiów zostało zapoczątkowane przez założycieli Macondo – Jose Arcadio i Urszulę, kuzynów, którzy mimo wszelkich przestróg, postanawiają się pobrać. Już na tym etapie zaczyna się przeplatanie legendy z prawdą, magii z realizmem, opowieści, w które ciężko uwierzyć kolejnym pokoleniom, jednak które bezsprzecznie łączą się z losem tej rodziny. Marquez całymi garściami czerpie z nurtów klasycystycznych, w tej powieści można znaleźć ogrom nawiązań świadczących o jego obyciu, sięga przede wszystkim do korzeni naszej kultury - starożytnej Grecji, dramatów i krążącego nad bohaterami fatum. Bohaterowie nie są w stanie uciec przed swoim przeznaczeniem, kolejne pokolenia popełniają błędy swoich przodków, krążąc w błędnym kole - żaden z bohaterów, choćby próbował wyrwać się ze szponów Macondo, nie jest w stanie uciec przez kazirodczym związkiem. Fakt ten podkreślają powtarzające się w familii imiona, oraz charakterystyczne dla nich cechy – to znaczy, Jose Arcadiowie będą niesamowicie silni, podczas gdy Aurelianowie od samego urodzenia mają otwarte oczy, fakty te niejednokrotnie były w trakcie powieści podkreślane przez narratora. Chyba nikogo, kto czytał powieści Marqueza, nie trzeba przekonywać, że to człowiek mający niesamowitą lekkość pióra, potrafiący przekazywać proste fakty niesamowicie poetyckim językiem. Takie przekonanie tkwiło we mnie do momentu przeczytania tej powieści. Narracja poddaje się momentami prymitywnemu stylowi życia Macondo, pozbawiona jest ozdobników, precyzyjnie oddaje stany, uczucia, zezwierzęcenie instynktów i namiętności kolejnych bohaterów. Opisując ich styl życia, w którym tak ważne są kolejne opisy seksu uprawianego przez bohaterów, Marquez traci coś innego – indywidualność swoich bohaterów. Jestem w stanie zrozumieć, że nadanie osobowości poszczególnym Aurelianom było ostatnim zamiarem twórcy, ponieważ ważniejsza była cykliczność ich działań, poddawanie się nieubłaganemu losowi i podobieństwo błędów kolejnych pokoleń, ciężko jednak zachwycać się dziełem, w którym bohaterowie są płascy niczym kartka papieru, trudno zrozumieć motywy ich postępowania, identyfikować się z nimi czy nawet w pewien sposób współczuć. A właśnie to ostatnie –współczucie, powinno towarzyszyć nam pośród lektury każdej kolejnej kartki tej powieści. Zaczynając od Urszuli, kończąc na jej dzieciach, wnukach i praprawnukach. Na każdej kartce dominuje tytułowa samotność, która naznacza działanie każdego członka tej rodziny. W pewien sposób niesamowity jest fakt, że w domu, w którym mieszka tylu ludzi, poznajemy tyle rodzajów smutku, odrzucenia i samotności. Bardziej niezwykłe jest to, że każdy z tych mieszkańców (może oprócz Rebeki, ale tylko na samym początku jej związku z Jose Arcadio) wybiera, nie zawsze samotne, ale jednak pełne smutku życie, odrzucając miłość oraz rodzinę, do której każde kolejne pokolenie miało coraz mniej szacunku – widać to przede wszystkim poprzez postać Urszuli, odtrąconej żony, matki oraz babci, chyba jedynej postaci, z którą można sympatyzować na kartach tej zawiłej powieści. Nie wiem, czy może po prostu nie dojrzałam do tej książki, czy jej nie zrozumiałam, gubiąc się w kolejnych powiązaniach rodzinnych, kolejnych synach, których wybory prowadziły do nieuniknionego końca, kolejnych nawiązaniach do niezrozumiałych dla mnie arcydzieł kultury. Faktem jest, że miałam wobec tej książki olbrzymie oczekiwania, rozbudzone nie tylko wcześniejszymi lekturami, jednak przezornie odkładałam ją na później. Zawiodłam się.

Rok 1984

Rok 1984 - George Orwell "Ten, który kontroluje przeszłość, kontroluje przyszłość. Ten, który kontroluje teraźniejszość, kontroluje przeszłość." George Orwell po raz kolejny opisuje świat totalitarny, snując dystopijną wizję przyszłości, w którym istnieją tylko 3 ogromne mocarstwa – Oceania, Eurazja i Wschódazja. Świat przedstawiony utworu przeraża, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę fakt, jak bardzo czerpał ze współczesnego mu świata twórca. Partia, której ucieleśnieniem jest Wielki Brat, kontroluje każdy aspekt ludzkiego życia, począwszy od jego poczęcia (władza stara się unicestwić wszelkie przejawy popędu seksualnego) aż do śmierci. Co jednak ważne – kontroluje życie tylko członków Partii, którzy stanowią około 13% społeczeństwa. Reszta proli (słowo pochodzące z nowomowy, oznaczające proletariat), którzy mieli zyskać na przewrocie, gdyż ustrój Oceanii – angsoc, podobnie jak i bolszewicka rewolucja, miał poprawić standardy życia tych najbiedniejszych i zazwyczaj najbardziej uciśnionych. Jak już pisał choćby Krasiński w „Nie-boskiej komedii”, rewolucja jest tylko zamianą miejsc między warstwą średnią, a rządzącą. Ucisk pozostaje ten sam, zmienia się tylko jego twarz. A w tym wypadku ma ona twarz Wielkiego Brata. Orwell w przerażający sposób opisuje nam ustrój Oceanii, ideologię rządzącej Partii, oraz sposób życia mieszkańców. "Wojna to pokój. Wolność to niewola. Ignorancja to siła." Te główne hasła Partii składające się z przecież tak oczywistych oksymoronów, perfekcyjnie funkcjonują w świecie stworzonym przez Orwella. Co więcej – tam, gdzie rządzi dwójmyślenie mają sens i są podstawą całego systemu, w którym cztery główne ministerstwa, Pokoju, Obfitości, Prawdy oraz to prawdopodobnie najbardziej przerażające – Miłości działają na podobnie odwrotnych zasadach. Głównym bohaterem jest Winston, który zajmuje się aspektem władzy w pierwszym wymienionym przeze mnie cytacie. Modyfikuje przeszłość, fałszuje ją, aby odpowiadała ona odpowiedniemu, aktualnemu kursowi władzy. Jego życie kontrolowane jest przez wszechobecne teleekrany, Policję Myśli, jednak powoli zaczyna w nim kiełkować bunt przeciw władzy – w końcu opiera się ona na nieomylności Partii i Wielkiego Brata, jednak przecież sam Winston w swojej codziennej pracy widzi, że są ta bardzo słabe, niepewne i, co więcej, fałszywe fundamenty. Początkowo tę książkę można było odczytywać jako krytykę komunizmu, jednak dziś, 20 lat po upadku ZSRR, widać, że cały czas przeraża równie mocno i podejmuje tematykę o wiele bardziej uniwersalną, problematykę, z którą mierzymy się cały czas. Pokazana jest degrengolada świata, jakiego znamy, w którym jedyną wartością jest przeżycie, nie życie samo w sobie. Wydaje się, że sposób, w jaki to się stanie, o wiele lepiej przewidział Huxley niż Orwell. Obie wizje, jakkolwiek różne od siebie by nie były, zdecydowanie nie napawają optymizmem.

Merde! Rok w Paryżu

Merde! Rok w Paryżu - Stephen Clarke Kilka lat temu, podczas podróży po Empiku, wciągnięta przez półki z książkami, o których posiadaniu marzę, lecz na które nie mam ani miejsca, ani pieniędzy, ten tytuł wpadł mi w oko. Faza fascynacji Francją powoli mi przechodziła, więc zamiast wydać 30 złotych na ten tytuł, zapewne zakupiłam coś innego. I, och!, jakiż dobry był to wybór! Paul West jest Brytyjczykiem, który podążając za rozwojem zawodowym podąża na drugą stronę kanału La Manche i stolicę Anglii zmienia na nie mniej piękną stolicę Francji. Animozje między tymi dwoma narodami są wszystkim znane i nie dziwi początkowo mocno zdystansowane podejście Paula do jego francuskich współpracowników. Niestety humor w tej książce, który miał być typowo brytyjski, jest rubaszny, wyjątkowo jednoznaczny i nie ma w sobie nic z tak typowej angielskiej ironii. Momentami ma się wrażenie, że jedyne, czym zajmuje się Paul, to myślenie o seksie, a w momentach, w których tego nie robi, i tak myśli o seksie. W tym momencie powinnam się zatrzymać i napisać o tym – przeczytałam zaledwie połowę tej książki. Nazwanie seksu „ciupcianiem się” to było zbyt wiele. Jeśli książka przełamuje jakieś tabu, pokazuje świat z perspektywy mężczyzny, którego jedynym celem w życiu jest zaspokojenie własnych potrzeb, to nie należy się z tego wycofywać marnym tłumaczeniem i używać słownictwa, które obrażałoby nawet pięciolatka. Nie wiem, czy pruderyjność tłumacza sprawiła, że miałam dość, czy był to po prostu bardzo ograniczony horyzont myślowy autora. Ponieważ nie tylko wszechobecny seks i uprzedmiotowienie kobiet jest czymś, co bardzo odrzuciło mnie w tej książce. Spotkanie z każdą nową, nieznaną kulturą uważam za coś niesamowicie fascynującego, odkrywczego i pouczającego. Clark natomiast myśli i pokazuje bardzo stereotypowy obraz Francji i Francuzów, tylko wzmacniając pewne schematy myślowe (należy wziąć pod uwagę fakt, że przeczytałam zaledwie połowę tej książki). Dodajmy do tego mało interesującą fabułę, pracę w korporacji, irytujących współpracowników i szefa, nie dającego się lubić głównego bohatera i mamy przepis na spektakularną, bardzo dobrze sprzedającą się, klapę. Nie dziwi to jednak w czasach, w których 50 twarzy Grey’a osiąga jeszcze lepsze wyniki sprzedaży.

Eleanor and Park

Eleanor and Park - Rainbow Rowell Eleanor nie ma łatwego życia – burza rudych loków, nadwaga, dziwaczny styl ubierania się i ogromna doza nieśmiałości - nawet w latach 80tych nie mogło to nikomu przysporzyć przyjaciół. Przeprowadzka w nowe miejsce, konieczność znalezienia miejsca w szkolnym autobusie, wydawałoby się, że trywialne, typowo nastoletnie sprawy, na które można machnąć ręką i zbagatelizować, są tylko przykrywką dla większych problemów, z którymi musi się mierzyć. Park, nigdy nie był duszą towarzystwa, jednak wypracowany przez lata status pozwala mu trzymać się dość wysoko w licealnej hierarchii. Znajomość z Eleanor zaczyna sprawiać, że wszystko to może obrócić się wniwecz. Pierwsza miłość zawsze jest tą największa, najsilniejszą, najbardziej przeżywaną. Oboje żyją na marginesie społeństwa, koegzystując z nim, jednak przy nikim nie czuli się tak, jak czują się ze sobą. Brzmi jak przeokrutny banał, lecz historia ich pierwszej miłości, która, jak każda inna, ma niewielkie szanse na przetrwanie, jest właśnie o tym – jak miłość potrafi zmienić nasze postrzeganie świata, nas samych i skalę uczuć, które odczuwamy, gdy tej osoby nie ma przy nas. Wszystko to okraszone jest CUDOWNĄ muzyką – playlistę można znaleźć na profilu autorki na Spotify. The Smiths, The Cure, Joy Division i ogrom innych fantastycznych zespołów wplecionych w fabułę świetnie oddają klimat tamtych czasów. Bo gdyby nie fakt, że wyraźnie powiedziane jest, w jakich latach dzieje się akcji, nie można by było tego odczuć – nie jest to żaden zarzut wobec autorki. Mam na myśli uniwersalizm problemów nastolatków, w pewien sposób odrzuconych przez społeczeństwo, który sprawia, że książkę tę będą czytać nastolatkowie marzący o takim uczuciu, ale także dorośli, z rozrzewnieniem wspominający swoją pierwszą miłość. Nie oznacza to jednak, że książka nie jest pozbawiona minusów. Cały czas miałam wrażenie, jakby grało mi gdzieś echo i był to odgrzewany kotlet, którym miałam wątpliwą okazję zajadać się tysiące razy. Choć Rowell potrafi przekonująco przedstawić swój świat, to jednak nie uniknęła tego, co zazwyczaj zarzuca się tego typu książkom – przejście z etapu niemej niechęci, do związku i stwierdzeń „umrę, jeśli już go nie zobaczę” było zbyt szybkie, mało przekonywujące. Może jednak to jest to idealne odzwierciedlenie nastoletnich, nagłych, mocnych, angażujących wszystko uczuć?