Chyba nikt, jak Jane Austen, nie potrafi wyśmiać współczesnego sobie elitarnego społeczeństwa, wygarnąć mu wszystkie przywary, jednocześnie robiąc to z taką dawką humoru, gracji i swady, stworzyć tak charakterystyczne postacie, z których nie sposób polubić żadnej. Pewien mądry człowiek (jest nim John Green) powiedział kiedyś: „Nie musisz polubić postaci, aby docenić książkę.” – słowa te , wypowiedziane w odniesieniu do Wielkiego Gatsby’ego, można także zaaplikować tutaj. Bo ciężko jest nie docenić świata przedstawionego Austen, opisów, lekkości jej języka, właściwej sobie ironii i przymrużenia oka, z jakim kreuje kolejne typy ludzkich osobowości. Nie sprawiło to jednak, abym tę książkę pokochała, a lektura jej była najwyższą przyjemnością. Zacznijmy więc od tytułowej bohaterki, Emmy, najbardziej irytującej protagonistki, jaką ktokolwiek, kiedykolwiek miał czelność powołać do życia na kartach powieści. Panienka Woodhouse to ogromnie bezczelne, zarozumiałe i pyszałkowate dziewczę, mająca o sobie niesamowicie wręcz wysokie mniemanie. Z niepojętej dla mnie litości pod swoje skrzydła bierze Harriet Smith, prostolinijną dziewczynę z niższych sfer, którą ma zamiar wprowadzić na salony, nieco ogładzić i dobrze wydać za mąż. Ponieważ, drogi czytelniku, panienka Woodhouse uważa, że ona nie bawi się w takie konwenanse jak małżeństwo, jest ona ponad to, gdyż obowiązkiem jej jest opieka nad ojcem. Nie przeszkadza to jednak zabawie w, niezbyt udaną, swatkę. Przechodząc do rzeczy i nie owijając w bawełnę, to ogromna plotkara, zarozumiałe babsko, które ma siebie za ogromnie inteligentną, choć jedyne, czym zajmuje się w życiu, to spacery, odwiedziny u podobnie denerwujących sąsiadek, swaty i rozmyślanie o tym, jak niesamowicie wysoka jest jej pozycja w towarzystwie i nie może jej zgorszyć zadawaniem się z niższymi sferami, ewentualnie o kolejnych mężczyznach pojawiających się w życiu jej i Harriet. Co tu dużo mówić, to dziewczę płytkie jak kałuża, bez ani jednej głębszej myśli ujawnionej na prawie sześciuset stronach powieści, zmanierowane, samolubne, zarozumiałe, do tego w ogóle nie liczy się uczuciami innych, tych niższych wobec niej, nie licząc się w ogóle ze słowami. Co kilka kartek zapewniani jesteśmy, i to z wielu stron, o niesamowitym intelekcie i intuicji Emmy – a nic nie mierzi mnie bardziej, niż męczące, powtarzające się tego typu zapewnienia, które w ogóle nie mają pokrycia z tym, co dzieje się w książce i o czym świadczą jej kolejne zachowania, decyzje i słowa. Kolejną osobą na temat której mogłabym napisać podobną tyradę, jest Frank Churchill. To osoba bezwzględnie manipulująca otaczającymi go ludźmi, bez patrzenia na nikogo podejmuje kolejne decyzje, nie przejmuje się konsekwencjami, a jednocześnie w niektórych aspektach jest tak ogromnie dziecinny i niezdecydowany, jest samolubny, zapatrzony w siebie. Jego epistolarny talent, którym wszyscy się tak zachwycają, jest zwykłym mydleniem oczu, podobnie jak ma się sprawa z Emmą, podziw otaczający go zewsząd, jest zdecydowanie na wyrost. Co tu dużo mówić, ta dwójka moim zdaniem idealnie do siebie pasuje, podobnie antypatyczne, irytujące charaktery. Ponadto, ich końcowa przemiana, patrząc na akcję całej powieści, wydaje mi się być równie krótkotrwała. Emma wróci do zajmowania się życiem każdego wokół, tylko nie swoim, będzie cały czas tak samo pyszałkowata, a Frank znów swoją lekkomyślnością, brakiem pomyślunku przed podjęciem decyzji, będzie ranił Jane Fairfax. To właśnie pod tym względem mam ogromny problem z tymi postaciami, z tym syndromem „ kociego spadania na cztery łapy”. Zarówno Frank, jak i Emma dostali to, na co zdecydowanie nie zasłużyli. Nie wierzę, aby dwadzieścia lat pewnego sposobu życia dało się wymazać jedną decyzją – „od teraz się zmienię” – to nieco zbyt idealistyczne podejście. Jedyną postacią, na którą patrzy się łaskawszym okiem, jest pan Knightley, dobry biznesmen, jeszcze lepszy człowiek, bez uprzedzeń pod względem klasowym, obdarzony dobrym sercem, rozumem i rozwagą. Kolejnym elementem wartym omówienia jest społeczeństwo Hartfield. Począwszy od pastora, kończąc na pani Bates, wszyscy chcą wejść każdemu do łóżka. Wiejska śmietanka towarzyska to zamknięty krąg wiecznie plotkujących kwok, bez żadnego hobby, których kurtuazja momentami przyprawia wręcz o wymioty, dla których jedynym celem w życiu jest zamążpójscie. I tak, rozumiem, że tak wyglądało życie dwieście lat temu. Nie zmienia to faktu, że ogromnie wdzięczna jestem za sufrażystki palące biustonosze, które sprawiły, że mogę mieć inne cele w życiu, niż szybkie i dobre pójście za mąż. Wdzięczna jestem za to, że czasem brakuje mi poloru, ogłady, ale o mojej wartości nie decyduje posag, który mogę dostarczyć ewentualnemu, przyszłemu małżonkowi. Cieszę się, że w ciągu dnia mogę zająć się mnogością innych spraw, a centrum mojego życia nie będzie życie innych. Tak wyśmiewane przez Austen obłudne społeczeństwo, pełne sztucznych uśmiechów, egzaltacji i wyszukanych manier, nie jest tym, w którym bym się odnalazła. I mimo ogromnych braków XXI wieku, jest mi tu całkiem dobrze.